Jaki kolor ma Twoja trawa?
Dziś trochę o trawie, a trochę o kwiecie lotosu. Taki botaniczny wpis.
Życie samo wybiera tematy. W ostatnim czasie pojawiały się takie sytuacje, które skłoniły mnie do zastanowienia się nad tematem zazdrości, także mojej własnej.
Trawa u sąsiada zawsze bardziej zielona. Ciężko nie odnieść takiego wrażenia, kiedy dzieli się z nami wyselekcjonowanymi kawałkami własnego ogródka. Psycholożka Mai-Ly nazywa to zjawisko „oglądaniem skrótów najlepszych nagrań„. I wiecie, żeby nie było, ja tego nie oceniam. Każdy z nas chce się pokazać z jak najlepszej strony. Ważne tylko, żeby zdać sobie sprawę, że ten pokazywany obraz jest niepełny.
Wiele mówi się o wpływie mediów społecznościowych na postrzeganie siebie i własnego życia, na to, co myślimy o ludziach i świecie oraz o swoim w nim miejscu. Zazdrość często rodzi zawiść, a ta może skutecznie odgradzać nas od osób wokół. Zwłaszcza takich, którym (w naszym odczuciu) powodzi się lepiej. Podobno najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie. A może wcale nie? Może to właśnie tacy, którzy trwają przy nas wtedy, gdy odnosimy sukcesy, realizujemy plany, spełniamy marzenia? Czy to nie równie trudne, jak towarzyszenie komuś w cierpieniu?
Zazdrość jest bardzo „polska”. Uwielbiamy się porównywać, wyznaczać standardy, ustawiać poprzeczki. Bardzo boli mnie fakt, że takie sytuacje mają miejsce również wśród osób, których łączy wspólne doświadczanie trudności, związanych z chorobą, czy niepełnosprawnością dziecka. Jest jakaś ukryta rywalizacja– kto ile zebrał funduszy, na ile terapii uczęszcza dziecko, jak często jeździ na turnusy, jakie ma sprzęty itd. Uzurpujemy sobie prawo do oceny czyjegoś zaangażowania, a pośrednio miłości, na podstawie środków zgromadzonych na subkoncie, ilości zorganizowanych zbiórek, czy szeroko rozumianego poświęcenia rodziców. Często przypisujemy niepowodzenia cechom charakteru, a sukcesy łutowi szczęścia. Mówi się „udało się” zebrać całą kwotę, co sugeruje, że jest to efekt szczęśliwego zbiegu okoliczności. No nie, nie udało się! Cel został zrealizowany dzięki pracy, zaangażowaniu, poświęceniu, często dużej ilości osób.
Prawda jest też taka, że mamy problem z radością i dumą z własnych osiągnięć, z uznaniem dla włożonego w coś wysiłku, bo przecież inni zrobili coś lepiej, szybciej, sprawniej, więc to im należą się brawa. Często nawet nie potrafimy przyjąć pochwał, dopatrując się w nich jakiegoś drugiego dna. Z drugiej strony, lubimy chwalić się sukcesami, ale rzadko pokazujemy drogę, która nas do nich prowadzi, przez co inni widzą tylko wierzchołek góry lodowej, podczas, gdy pod powierzchnią wody kryje się często ogromny wysiłek, dyscyplina, poświęcenie, ciężka praca i rezygnacja z wielu rzeczy. Sukcesy chętnie byśmy przygarnęli, ale czy przechodzenie tej samej drogi, również by nam się uśmiechało?
Denerwuje nas, że mamy czegoś za dużo, albo za mało, że sąsiadowi przychodzi coś z łatwością (na pewno?), a my ciągle się męczymy, a nadal jesteśmy w tym samym punkcie (na pewno?). A może by tak spróbować potraktować innych jako źródło inspiracji, a nie obiekt zawiści? Zazdrość mówi nam w gruncie rzeczy o nas samych i naszych niezaspokojonych potrzebach, o czymś za czym tęsknimy, co cenimy, co nam się marzy. Mówiąc językiem Asi Chmury „kto nas wkurza, ten nas uczy„.
Myślę, że posiadając dziecko z niepełnosprawnością tkwimy w pewnej bańce. Z jednej strony wydaje nam się, że wszystkie wyzwania, które na co dzień przed nami stoją, uniemożliwiają nam osiąganie sukcesów, realizację celów, pragnień i marzeń, z drugiej, odnosimy wrażenie, że inni mają lepiej, bo często nie dzielą się oni z nami swoimi problemami, uznając je za błahe i nie chcąc dodawać nam kolejnych zmartwień. Sama spotkałam się z tym wielokrotnie- ktoś zaczynał mi o czymś opowiadać i nagle, jakby się orientował z kim rozmawia, przepraszając za poruszanie tak „mało istotnych” kwestii, dewaluując tym samym doświadczane trudności.
Chciałam Wam powiedzieć, że nie ma błahych problemów, bo każdy z nich oceniamy z własnej perspektywy, a ta przecież może być różna, natomiast nie rozmawianie o nich z kimś, kto w naszym odczuciu jest w gorszej sytuacji, rodzi nie tylko dystans, ale także wywołuje u tej osoby wrażenie, że skoro u innych zawsze wszystko spoko, to ona ma „najgorzej”. Łatwo w tym utknąć na dłuuuugie lata. I właśnie wtedy ten trawnik u sąsiada jest zawsze bardziej zielony, a my zaczynamy szukać winnych tego, czemu u nas tak pięknie nie rośnie, podczas, gdy sami go nie podlewamy. Kiedy na co dzień doświadczamy trudności, a jednocześnie żywimy głębokie przekonanie o tym, że tylko my tak mamy, znajdujemy się w punkcie, z którego bardzo ciężko jest wystartować.
W ostatnim czasie mocno zajmuje mnie tematyka poszukiwania sensu, o której będę tutaj pewnie pisać jeszcze nie jeden raz. Mocno wierzę w to, że pomimo wielu przeciwności, każdy z nas ma jednocześnie wiele okazji, by wzrastać. Koncentracja na własnych brakach, wszystkich końcach świata, których doświadczamy, porównywanie się z innymi, którzy zawsze mają „łatwiej”, bardzo komplikuje nam wyhodowanie tego zielonego trawnika na naszym podwórku. Wielu badaczy zajmujących się sensem życia, podkreśla, że po przełomowych i trudnych doświadczeniach, dostrzeżenie światełka w tunelu jest naszą własną decyzją, wyborem, aby pomimo wszystkiego, co nas spotyka, żyć dalej i nadawać temu życiu wartość.
Jak pisze David Kessler w „Szóstym etapie żałoby”: „Często nie zdajemy sobie sprawy, że decyzję o kontynuowaniu życia trzeba aktywnie podjąć. Przez pewien czas samo rozmyślanie o powrocie do normalnego funkcjonowania jest zbyt bolesne. Czas jednak mija i w którymś momencie stwierdzamy z zaskoczeniem, że życie toczy się dalej. Dzieje się wszędzie wokół nas. To w tym momencie musimy świadomie zdecydować, czy chcemy w nim znowu uczestniczyć„.
Bardzo boli mnie, kiedy słyszę „nigdy nie pogodzę się z niepełnosprawnością mojego dziecka”, „nigdy tego nie zaakceptuje”, „już nigdy nie będę w stanie normalnie żyć”. Czasem „ból wydaje się bezpieczniejszym wyborem„. Decyzja, by żyć dalej, to jak wyprawa w nieznane, gdzie wszystko jest inne niż to, co do tej pory znaliśmy. U mnie, u Ciebie, u każdego, kto mierzy się z taką sytuacją. Wszystko staje się inne. „Statek w porcie jest bezpieczny, ale nie po to buduje się statki”.
I tutaj wjeżdża wspomniany kwiat lotosu. W naturalnym środowisku rośnie on na podłożu składającym się głównie z gliny i mułu, a mimo to jego kwiaty są nieskazitelnie czyste, jakby sam dał sobie prawo do tego, aby wzrastać, stając się symbolem wytrwałości, siły i zdolności do osiągania celów, pomimo doświadczanych trudności.
Może zamiast patrzeć na zielony trawnik sąsiada, czas podlać swoje własne podwórko?
Tylko jak?
To już temat na inny wpis…