Granice, nie mury
Odwaga stawiania granic polega na posiadaniu odwagi, by kochać siebie, nawet jeśli ryzykujemy rozczarowanie innych. – Brené Brown
Okres świąteczny to czas, w którym życie płynie zupełnie innym torem. Sprzątamy, ubieramy choinkę, dekorujemy domy, kupujemy prezenty, przygotowujemy kolację wigilijną. To okazja do spotkań rodzinnych i towarzyskich, z którymi nie zawsze wiążą się tylko przyjemne skojarzenia. Dla wielu jest to trudny czas, pełen napięć, frustracji, stresu, przełamywania swoich barier i niechęci, a wielokrotnie zmuszania się do składania różnych wizyt i goszczenia innych we własnych domach.
Dla wielu rodziców OzN to czas różnych krępujących sytuacji, niezręczności, osądów, komentarzy, nieproszonych rad i braku zrozumienia. To czas, kiedy część z nas podporządkowuje się woli większości, dopasowuje się, zgadza na wiele rzeczy dla “świętego spokoju”, ustępuje pod wpływem zewnętrznych oczekiwań i dlatego, że tak “wypada”. Godzimy się na wszystko i jeszcze więcej. Chcemy unikać konfliktów, bo to przecież święta. Bardzo nie chcemy rozczarować innych. Nie chcemy też być “inni”, jak gdyby przymiotnik ten był najcięższym przewinieniem. (Czy to przypadek, że słowo winni w 80% składa się ze słowa inni?)
Z czego wynika ta kompulsywna wręcz potrzeba zadowalania innych kosztem własnego dobra? Odpowiedzi może być zapewne wiele, ale w dużej mierze łączą się one z chęcią przynależności i nieumiejętnością stawiania granic. I właśnie ten temat chciałabym poruszyć w szczególności, ponieważ święta to świetna okazja, aby nad tą umiejętnością popracować. Jej pielęgnowanie wymaga praktyki oraz autentycznego spojrzenia na stan swoich relacji, w tym relacji z samym sobą.
Do stawiania granic konieczna jest bowiem pewna samoświadomość, znajomość swoich potrzeb, odpowiedź na podstawowe pytania:
kim jestem?
kim nie jestem?
co lubię?
czego nie lubię?
W przypadku rodziców OzN pytania te i problem granic ma głębsze znaczenie. Z jednej strony chcielibyśmy bowiem wyznaczać je tzw. “reszcie świata”, a z drugiej mamy z nimi problem na swoim własnym podwórku. Długotrwały system wzajemnych zależności pomiędzy nami i naszymi dziećmi, czy innymi osobami, pozostającymi pod naszą opieką, tworzy bowiem specyficzny rodzaj symbiotycznej więzi, która powoduje, że ulegają one stopniowej atrofii, blakną, wycierają się, aż wreszcie zanikają. Wraz z tym procesem, stajemy się mamą/tatą Kasi, Zosi i Piotrka. Zapominamy o swoim własnym samostanowieniu.
Jak zatem możemy zaznaczyć swoją odrębność w towarzystwie innych?
Jak możemy stać się podmiotem w wypowiadanych przez siebie zdaniach?
Jak używać komunikatów “ja”, kiedy czasem nie mamy już pewności co się pod tym słowem kryje?
Myślę, że temat ten wymaga rozwinięcia, które znacznie wykracza poza możliwość ujęcia tego w jednym poście, ale na pewno wrócę do niego w najbliższej przyszłości. Dziś chciałabym się skupić jedynie na granicach, które będą dla nas szczególnie ważne w najbliższym czasie. Wiem, że wielu rodziców OzN obawia się świąt. O możliwych trudnościach występujących w tym okresie pisałam już w gościnnym artykule na blogu Fundacji Jesteśmy Ważni: https://jestesmywazni.pl/artykul-goscinny-swieta-okiem-rodzica-ozn/
Kontakty rodzinne z osobami, które nie uczestniczą w naszej codzienności mogą być w pewnym stopniu krępujące, rodzić różne niezręczności. Po obydwóch stronach.
Wiem, że wielu rodziców OzN odczuwa wtedy konieczność nieustannego tłumaczenia. Siebie, dziecka, własnych decyzji. Bardzo chcemy, żeby inni nas rozumieli, żeby weszli w nasze buty, nie osądzali tego, co robimy, nie krytykowali nas, ani naszych dzieci, nie porównywali z innymi. Część naszych starań może przynieść zamierzone skutki, ale zastanówmy się i stańmy w prawdzie: większość osób, nie będących w naszej sytuacji, mimo nawet najszczerszych chęci, nie będzie w stanie przyjąć naszej perspektywy. Brak świadomości nie powinien jednak oznaczać braku szacunku i uznania dla odmienności przekonań i sposobów postępowania. I to jest coś, czemu zdecydowanie warto poświęcić uwagę. Każdy z nas bowiem zasługuje na to, by był respektowany, ważny i brany pod uwagę, nawet jeśli nie towarzyszy temu zrozumienie naszej indywidualnej sytuacji.
Zrozumienie to może być również tylko pozorne, co często łączy się z pewnymi niechcianymi radami i wskazówkami, o które nikt nie prosił, nie pytał, nie zabiegał o nie, nie oczekiwał. A jednak są. I co teraz? No właśnie.
Komentować?
Nie komentować?
Udawać, że się nie słyszało?
Mówić?
Nie mówić?
Tłumaczyć?
Przedstawiać swój punkt widzenia?
Mamy mnóstwo wątpliwości, ponieważ często łączymy asertywność z agresją, a stawianie granic z budowaniem murów. Nic dziwnego. Kiedy wielokrotnie powstrzymujemy się od reakcji w tego typu sytuacjach, odczuwana przez nas irytacja i napięcie wzrasta, w końcu doprowadzając do wybuchu, którego można było uniknąć, gdybyśmy nie odcinali się od swoich rzeczywistych emocji i uczuć.
Znany i wyświechtany jest już frazes o tym, że mówiąc “tak” innym, mówimy jednocześnie “nie” sobie, jeżeli oczywiście owo “tak” jest niezgodne z naszymi własnymi przekonaniami. Warto o tym pomyśleć nad serniczkiem i śledzikami. Czasem mam wrażenie, że życie jest prostsze niż to, co sami z nim robimy, stroniąc od szczerości i otwartości na siebie nawzajem. Dzieląc się opłatkiem składamy sobie piękne życzenia, których realizację niejednokrotnie sami sobie utrudniamy.
Nieskuteczna komunikacja prowadzi do nieprawidłowych granic. Boimy się odrzucenia, krytyki, oceny. Siedzimy cicho, żeby nie sprawić komuś przykrości, a tymczasem największą przykrość często sprawiamy sami sobie. Warto zadać sobie pytanie, czy chcemy taki koszt ponosić, bo być może czasem gra niewarta jest świeczki. Nie oznacza to oczywiście, że piłeczka jest wyłącznie po naszej stronie. Osoby, które nas otaczają również mają w tej sprawie coś do powiedzenia, a ich reakcja na nasze granice, czasem może skutecznie zniechęcić nas do ich stawiania. Nieprzychylność otoczenia jest w pewnym sensie zrozumiała. Łatwiej bowiem żyje się z kimś, kto na wszystko pozwala, nie ma swojego zdania, nie obstaje przy swoim. Czy jednak jest to autentyczne życie? Życie w prawdzie?
Za każdą granicą stoi jakaś potrzeba, której niezaspokojenie prowadzi do frustracji, rozczarowania i poczucia wewnętrznej krzywdy. Brak reakcji na przekraczanie naszych granic, to też reakcja. Nasza bierność jest odpowiedzią, mówiącą o tym, na co otoczenie może sobie pozwolić, co jesteśmy w stanie znieść. Po jakimś czasie rodzi to jednak niezgodę i złość. A stąd dzieli nas już tylko krok od wybuchu. To takie błędne koło. Nie chcemy mierzyć się z trudnościami wynikającymi z obcowania z innymi, więc odcinamy się od otoczenia, a kiedy, mimo wszystko, te trudności się pojawią, reagujemy tak, aby nie doprowadzić do ich eskalacji, nie wyrażając własnego zdania, emocji i uczuć, co w konsekwencji doprowadza do frustracji, złości i wybuchu i koło się zamyka.
Jak wydostać się z tej spirali? Istnieje chyba tylko jeden sposób: próbować, próbować i jeszcze raz próbować. Pójść za własnymi myślami i przekonaniami, postępować w zgodzie ze sobą, pytać siebie o to, czego chcemy, w razie potrzeby prosić o pomoc, dzielić się z innymi własnymi doświadczeniami, poglądami i pomysłami na rzeczywistość, szanować to, co mają na ten temat do powiedzenia, a jednocześnie słuchać swojego wewnętrznego głosu, który najlepiej wie, co jest dla nas dobre, co nam służy i daje oparcie w doświadczanych trudnościach. Brać odpowiedzialność za własne szczęście. Być po swojej stronie. Weryfikować, gdzie jesteśmy w stanie pójść na kompromis, a gdzie będzie to już naruszeniem naszych granic. Poznawać siebie. Odnajdywać własny głos. Zadawać sobie pytania. Szukać odpowiedzi. Ufać, że rozwiązania wszystkich naszych problemów, których tak usilnie szukamy na zewnątrz, znajdują się tylko i wyłącznie w nas.
Czy temat granic interesuje Was, tak samo, jak mnie? Chętnie napisałabym/powiedziałabym o tym coś więcej.