Podobno doba jest taka sama dla każdego. Podobno. Podobno każdy ma tyle samo czasu w ciągu dnia. Równe 24h. Ani więcej, ani mniej. A jednak, wydaje się, że u niektórych czas ten płynie inaczej. Że w magiczny sposób się odnawia. Że zegar w pewnych momentach się zatrzymuje lub działa wstecz. Że czas jest dla nich bardziej pojemny, bardziej elastyczny. Że potrafi się wydłużać, naciągać, dopasowywać do wciąż rosnących potrzeb. Tylko tak da się wytłumaczyć ilość zrealizowanych przez nich obowiązków, wypełnionych zadań, załatwionych spraw, którymi mogliby obdzielić wszystkich dookoła i jeszcze by zostało.
Jesteśmy wielozadaniowi. Staramy się tacy być. Współczesny świat bardzo promuje multitasking, który jest tak samo pożądany, co niemożliwy do realizacji. Nasz mózg wyewoluował bowiem w zupełnie innych warunkach. W warunkach, w których przetrwanie zależało od skupienia się na jednym, istotnym bodźcu. Z natury jesteśmy więc przystosowani do obdarzania uwagą wąskiego fragmentu rzeczywistości, co nie oznacza, że czasem nie próbujemy objąć nią bardzo odległych obszarów. Z różnym skutkiem.
Rodzice dzieci z niepełnosprawnościami wiedzą to najlepiej. Choć nikt nas do tego nie przygotowywał, nagle musimy pełnić wiele dodatkowych ról. Choć nie zdawaliśmy żadnych testów sprawnościowych, nagle musimy zdawać ten najważniejszy. Bez wcześniejszych treningów, bez ćwiczeń, bez wskazówek, od razu siup- na zawody! I to o najwyższą stawkę. W dyscyplinie, o której nie mieliśmy do tej pory zielonego pojęcia. Co nie oznacza, że nie będziemy próbować stanąć na podium. Zdobyć złotego medalu. Orderu. Wyróżnienia.
Często jednak zamiast radości, satysfakcji i dumy z własnych osiągnięć, towarzyszy nam rozgoryczenie i niezadowolenie. W naszych wyobrażeniach mieliśmy bowiem dowozić, a nie zawodzić. Jesteśmy rozczarowani, że nie udaje nam się godzić wielu ról, wykonywać zadań, które przeznaczone są dla kilku osób lub wymagają więcej czasu niż zakładaliśmy. Jesteśmy zawiedzeni sobą. Tym, że nie potrafimy sprostać wymaganiom. Swoim i wszystkich dookoła. Czujemy, że nie dajemy rady, że się nie sprawdzamy, że nie stajemy na wysokości zadania. Jesteśmy przepracowani, zmęczeni, sfrustrowani.

Nie zauważamy, że ilość spraw, które dźwigamy na swoich barkach jest za duża. A ciągle dokładamy nowe. Aż niepostrzeżenie, ich ogrom zaczyna nas przerastać. Kiedy jednak tak się dzieje, często nie widzimy prawdziwych powodów tego stanu rzeczy. Karmimy się bowiem wewnętrznym przekonaniem, że coś robimy źle, że to nie z ilością obowiązków mamy problem, ale to z NAMI coś jest nie tak. Wszyscy inni przecież “ogarniają”, wszyscy sobie radzą. Wszyscy zwyciężają w nieoficjalnym konkursie na rodziców roku. Są trochę rodzicami, a trochę terapeutami, medykami, logistykami, dietetykami, księgowymi. A oprócz tego mają doktorat z prawa, magisterkę z zarządzania i licencjat z cierpliwości.
Tylko sobą trudno jest im zarządzać. Tylko swoich praw przestrzegać. Tylko o siebie walczyć.
A przecież my też tu jesteśmy. A czasem to dzięki nam są także inni. I nawet czasem to wiemy. Nawet czasem zdajemy sobie z tego sprawę, a mimo to, wciąż myślimy, że jesteśmy niezniszczalni, niezłomni. Że życie nie wystawi nam rachunku za nadużywanie siebie, długotrwałe ignorowanie przeciążeń i własnych potrzeb. Że chorują i załamują się inni, ale nie my. Że nas to nie dotyczy, ominie. Że konsekwencje tego, jak jest dziś, nie będą nam towarzyszyły przez lata. Że poświęcenie to dowód naszej miłości. Nieodłączny element bycia rodzicem. Że przecież nie możemy z niczego zrezygnować, niczego delegować, niczego odpuścić. Że to recepta na katastrofę. Przepis na koniec świata.
A moim zdaniem w tym przepisie uwzględniliśmy już wszystkie składniki i właśnie wyrabiamy ciasto. Nie z odpuszczeniem, tylko z trwaniem w tym, co jest.