Maj. Podobno najpiękniejszy miesiąc. Podobno. Mój ulubiony, choć w tym roku mam pewne wątpliwości. Zamiast słońca, krótkiego rękawka i długich wieczorów – deszcz, zimowe kurtki wyciągnięte z dna szafy, gdzie spokojnie czekały już na przyszły rok, szarówka. Oczekiwania vs rzeczywistość. Tak często pozostają ze sobą w sprzeczności. Nadzieja i rozczarowanie. Plany i zmiany. Radości i cierpienia. Kwintesencja życia.
Można się buntować. Można się nie zgadzać. Można. Ale, czy to coś zmieni? Można wyjść na zimno, deszcz i wiatr w krótkim rękawku. Można zaklinać rzeczywistość. Tylko, czy działamy wtedy na własną rzecz, czy tylko w opozycji do tego, co nas spotyka? Czy walczymy wtedy o siebie, czy może raczej z całym światem? Czy nasza sytuacja zmienia się na lepsze, czy tylko rośnie kontrast pomiędzy tym, jak miało być a tym, jak jest? Czy coś zyskujemy, czy może tylko tracimy energię próbując zmienić coś, czego zmienić się nie da? A może wcale nie trzeba, tylko tak nam się wydaje?
Są rzeczy, na które mamy wpływ i takie, na które wpływu nie mamy. Pozostaje nam się dopasować. Podporządkować. Ubrać tą grubą kurtkę i ciepłe buty, wziąć ze sobą parasol. Nie walczyć. Mieć nadzieję, że zza tych wszystkich czarnych chmur w końcu wyjdzie słońce. Że będziemy się grzać w jego blasku, czekając na kolejne burze. Tu i teraz jest tak. Czasem pięknie, czasem trudno, są momenty radości i momenty cierpienia, a czasem wszystkie naraz, bo to wcale się nie wyklucza. Wypierając to, co trudne, jednocześnie pozbawiamy się szansy na wszystko inne. Wszystko to, co dobre, wspierające, lekkie.
I pewnie wiecie, że nie jest to tekst o pogodzie, a o akceptacji i nadziei. Jest taka piękna, buddyjska metafora o dwóch strzałach cierpienia. Pierwsza z nich uderza w nas wtedy, kiedy doświadczamy nieuniknionego bólu, straty, trudności. Problemów, właściwych każdemu człowiekowi. Druga, to nasza reakcja na pierwszą z nich. Reakcja, która prowadzi nas w miejsca, w których wcale nie chcielibyśmy być; która utwierdza nas w poczuciu żalu i niesprawiedliwości. Potęguje cierpienie. Wzmacnia smutek. Zużywa energię na tworzenie alternatywnych scenariuszy. Pierwsza z nich dosięga nas przez życie. Drugą sami sobie wbijamy. Często w najczulsze punkty.
Często jesteśmy mistrzami w narzekaniu. W rozdrapywaniu ran. W życiu przeszłością. W odgrzewaniu doświadczeń, które mamy za sobą. W snuciu wokół nich narracji o swoim życiu. W zastanawianiu się “co by było, gdyby”. W koncentracji na rozczarowaniach. Na brakach. Na wszystkim tym, co poszło nie tak, co się nie udało, co mogło być a nie jest. W karmieniu się czarnymi scenariuszami.
Jest też druga strona medalu- udawanie, że nic się nie stało, że wcale nie pada, a nad głową nie wiszą nam gradowe chmury. Że wcale nie boimy się nadciągającej burzy, a tamta, która już za nami też nie nie zrobiła na nas żadnego wrażenia. Że nawet nie zmoczyła nam koszulki. Udawanie, że mamy wszystko pod kontrolą, że świetnie sobie radzimy. Realizowanie tysiąca zadań i dokładanie do nich kolejnych. Zaciskanie zębów. Tryb przetrwania. Byle tylko nie trzeba było konfrontować się z tym, co trudne. Przyznać do słabości. Poprosić o pomoc. A inni, patrząc na nas myślą “wow, ta to sobie radzi, a u mnie znowu nie tak”. Jak zauważa Peter A. Levine i Ann Frederick w absolutnie genialnej książce pt. “Obudźcie w sobie tygrysa. Leczenie traumy”:
“Większość współczesnych kultur, w tym nasza, stały się ofiarą powszechnego przekonania, że <<siła>> znaczy <<wytrzymałość>>, że bohaterstwem jest przejść dalej, jak gdyby nigdy nic, bez względu na to, jak poważne są objawy. (…) Właśnie tak robi wielu z nas. Idziemy dalej, jakby nic się nie wydarzyło, nie okazując emocji, podziwiani przez otoczenie- prawdziwi bohaterowie. Te przekonania zachęcają nas do tego, byśmy byli nadludźmi, wyrządzają wielką krzywdę i jednostkom i społeczeństwu”.
Trudne myśli będą się pojawiały, kwestionując nasze poczucie wpływu. Nie unikniemy cierpienia. Możemy się od niego za wszelką cenę izolować lub całkowicie z nimi skleić, oddzielając się od własnych zasobów, szans i możliwości. Możemy także je zaakceptować, spróbować z nimi żyć. Zaakceptować to życie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Takie, jakim ono jest. A jest konstruktem pojemnym, w którym radość miesza się z cierpieniem w nieustannym tańcu. Nic tutaj nie jest czarno białe, a po każdej burzy, prędzej czy później wychodzi słońce. Przynajmniej na chwilę. Jak pisze Marta Iwanowska-Polkowska:
“(…) pomimo przeżywania czegoś trudnego mamy dostęp do swoich zasobów, umiejętności i wiedzy. Ale co ważne, ten dostęp powinniśmy w szczególności budować, gdy świeci słońce, gdy jest dobrze w naszym życiu, by w ten sposób przygotować się na trudne czasy”.
Maj prawie się kończy. Dziś po raz pierwszy od kilku dni wyszło słońce. Padał też deszcz. Jest jednak zdecydowanie cieplej, niż było. Komorebi to japońskie słowo opisujące promienie słoneczne przesączające się przez liście drzew. Zmienne. Zależne od ruchu chmur i wiatru. Ulotne. Momenty jasności i nadziei. Światło zawsze bowiem potrafi znaleźć drogę – nawet przez gęsty cień.