emocje,  macierzyństwo,  self-care

13 % rodziców w Polsce TEGO żałuje

Wypalenie rodzicielskie. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z tym terminem, ale pamiętam, co wtedy pomyślałam- “oo, ktoś to nazwał!”. Słowa od zawsze miały dla mnie duże znaczenie. Bulwersowałam się na wszystkie te dyskusje o tym, czy konieczne są zasady ortograficzne. Na wszystkie te zmiany, zakończone konkluzją, że “obie formy są poprawne”. Wiem, że język się zmienia, stara się nadążyć za współczesnością, ale gdzieś wewnątrz czuję jakiś podskórny bunt na taki stan rzeczy. Czuję, jakby coś nam przez to odbierano. Jakąś precyzję, jakiś szacunek do tego, w jaki sposób się wyrażamy. Jak zauważył prof. Bogdan de Barbaro “dać odpowiednie słowo to znaczy, że w słowie możemy coś zamknąć, dopowiedzieć, dookreślić (…)”.  

Dzięki słowom lepiej rozumiemy siebie, otwieramy się na świat, potrafimy wyrazić to, co czujemy, dając także szansę innym na zgłębienie tego, co nam w duszy gra. “Każdy z nas ma w sobie jakiś opis siebie i świata zewnętrznego”. Kiedy elementy tego opisu zostają nazwane, kiedy stykamy się z definicją tego, co czujemy i o czym myślimy, możemy doświadczyć wielu różnych doznań- począwszy od zaskoczenia, że ktoś potrafi ująć w słowa to, co nosimy w sercu, a skończywszy na wrażeniu, że “uff, nie tylko ja tak mam!”

Tak było ze mną, kiedy zaczęłam czytać o wypaleniu. Kiedy zaczęłam dowiadywać się, czym to wypalenie jest. Potocznie mówi się nawet, że samo nazwanie problemu przynosi ulgę. Może też być pierwszym krokiem do jego rozwiązania. Obok samej definicji, istotne jest także chęć jego zrozumienia. To właśnie ta chęć skłoniła mnie do eksploracji tego zagadnienia. 

Nigdy nie byłam wypalona, ale wszystkie stany, które składają się na to zjawisko, są mi bardzo bliskie i okresowo ich doświadczam. Wiem też, jak powszechne są to odczucia, choć wciąż mało się o tym mówi. Za mało. A tylko dzięki nagłaśnianiu pewnych spraw możemy zmienić stan rzeczy lub nie dopuścić do jego wystąpienia. Dla wielu jest to temat niewygodny, godzący w pewien obraz rodzicielstwa, który usilnie pragniemy podtrzymywać, nawet jeśli niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Postępując w ten sposób, sami sobie strzelamy w kolano. 

Rozmawiałam wczoraj ze znajomą- matką dwójki zdrowych dzieci. Powiedziała, że nie spodziewała się tego, z ilu rzeczy będzie musiała zrezygnować z powodu macierzyństwa. Cóż dopiero myślą matki, których dzieci wymagają większego zakresu opieki i wsparcia, które bardziej narażone są na wypalenie (?) Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć. Nie da się do nich przygotować. Nie da się przećwiczyć, zrobić próby generalnej, zadecydować, czy to w ogóle coś dla nas, czy się na to piszemy. W teorii możemy nawet “wiedzieć” wszystko. Praktyka z tym “wszystkim” czasem ma niewiele wspólnego. Nic dziwnego, że towarzyszy temu zdziwienie, a czasem też rozczarowanie. 

Czy wiecie, że ponad 13% rodziców w Polsce żałuje decyzji o posiadaniu dzieci? To bardzo duży odsetek. A jednak nie przyczynia się to do nagłaśniania tego tematu. Mam wrażenie, że w naszym kraju bycie matką/ojcem jest albo dobre, albo złe. Nic pomiędzy. Jak można stosować tak wielkie uproszczenie w odniesieniu do doświadczenia trwającego większą część naszego życia? Nie wiem. Osobiście, nie lubię uogólnień. Zawsze staram się patrzeć na sytuacje z wielu różnych punktów widzenia. Wkurza mnie przedstawianie czegoś wyłącznie w różowych barwach, tak samo, jak widzenie samych negatywów. To zakrzywianie rzeczywistości, która zazwyczaj jest czymś “pomiędzy”. 

Temat wypalenia też nie jest kwestią czarno-białą. Ma wiele odcieni. Tyle samo, ile każda historia, którą opowiada. Historia ta nie jest wcale dramatem, jak mogłoby się wydawać. Jest historią o miłości, o rodzicach, którzy kochają “za bardzo”. Ciekawe jest to, że na wypalenie zawodowe potrafimy spojrzeć z tej perspektywy. Dostrzegamy, że jest to wypadkowa zaangażowania, oddania i poświęcenia. Że wynika z dawania z siebie więcej niż jesteśmy w stanie dać. 

Zdradzę Wam coś- z wypaleniem rodzicielskim jest dokładnie tak samo. Nie rodzi się ono z obojętności, lecz z długotrwałych nakładów, które nie są odpowiednio równoważone. Z długotrwałego poświęcenia i funkcjonowania “na siłę”, z robienia rzeczy za wszelką cenę. W dobrej wierze. Z dobrymi intencjami. Bez względu na koszty. Łatwo zatracić się w rodzicielskiej misji. Bardzo w nią wierzymy. Jednostkowo i społecznie. “Dobro dziecka jest najwyższą wartością”, a jego uśmiech wszystko wynagradza. Nie zawsze. Nie w każdej sytuacji. 

Jakiś czas temu krążył w internecie filmik, w którym po stwierdzeniu, że wielu rodziców uważa, że oddałoby życie za swoje dziecko, padało odważne pytanie o to, czy byliby w stanie, dla tego samego dziecka, bardziej o to życie zadbać- zdrowo jeść, więcej spać, uprawiać sport, odpoczywać, troszczyć się o swój dobrostan. Jak myślicie? Bylibyście?

Może to jest właśnie coś, czego naszym dzieciom potrzeba? Może chcą one widzieć nas szczęśliwych i spełnionych, nawet jeśli nie zawsze są w stanie to wyrazić? Pomyślcie tylko, czy ktoś z Was chciałby mieć świadomość, że jest jedynie powodem trosk, zmartwień, zmęczenia, poświęcenia i rezygnacji z siebie. Wzięlibyście na siebie taką odpowiedzialność? Chcielibyście żyć w poczuciu wiecznie nie spłaconego długu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *