emocje

Miejsce, które wolałabym znać tylko z opowieści

Szpitalny Oddział Ratunkowy.

To raczej nie miejsce, gdzie chcielibyśmy spędzać sobotni wieczór. Ani żaden inny.

Samo podjęcie decyzji, żeby tam się znaleźć. Ten strach. To zwlekanie. Czekanie nie wiadomo na co. Aż w końcu decyzja: „Pakujemy się. Jedziemy”. Czasem myślę, że mogłabym zaszkodzić własnemu dziecku przez swoje obawy, przez trudne wspomnienia, przez paniczny lęk, że w szpitalu znowu spotka nas coś złego. Czasem się boję, że mogłabym coś zaniedbać, zostać w domu, żeby nie musieć mierzyć się z tym systemem. Z instytucją. Z placówką, w której tak często nie ma miejsca na zwykłą, ludzką życzliwość i empatię. Są takie sytuacje, których nie da się nikomu wytłumaczyć i takie, których nie tłumaczy nic. Są procedury, regulaminy, jest biurokracja. To goffmanowska instytucja totalna, w której człowiek zbyt często jest jedynie numerkiem i jednostką chorobową. Przekraczając jej próg, tak często tracimy swoją tożsamość, stając się PACJENTEM. Problemem. Niemile widzianym gościem, przez którego nie można wypić ciepłej kawy, wyjść na papierosa.

Przekraczając jej próg, trzeba być przygotowanym na to, czego można się spodziewać i to, czego nie. Mieć w głowie kilka scenariuszy.

-„Który rodzic wchodzi z dzieckiem?”.

Na to był plan. Weszliśmy oboje. 1:0.

Mój mąż do dzisiaj nie potrafi zrozumieć, dlaczego miałby zostać za drzwiami. Frustruje go fakt, jak wiele mówi się o braku zaangażowania ojców, a jednocześnie spycha się ich na boczny tor, oddala, wyklucza. Brak przewijaków w męskich toaletach, w szatniach na basenach, pokoje dla „matki z dzieckiem” i wszystkie inne sytuacje, w których zakłada się, że rodzicem jest matka. To z nią zazwyczaj się rozmawia, do niej kieruje pytania.

Tego nie lubię najbardziej. Niepewności, czy ktoś za szklaną szybą, czy po drugiej stronie biurka, potraktuje mnie poważnie, czy się zaintresuje, czy weźmie moje zdanie pod uwagę. Czy może przypnie łatkę, sprowadzi wszystkie odpowiedzi do wspólnego mianownika pt. dziecko z rzadką mutacją genetyczną. Przecież one „tak mają”, „takie są”. Czy będę umiała odpowiedzieć na wszystkie pytania rozpoczynające się od „kiedy ostatnio…”, „jak często…”, „ile razy…” i znieść tych odpowiedzi brak. Znieść oceniające spojrzenia pytających i głos we własnej głowie, szepczący „co z ciebie za matka?”

A potem już tylko kilka wkłuć, bo znowu nie udaje się założyć wenflonu. Przytulanie do siebie tego małego, bezbronnego ciałka, które rozpaczliwie pragnie bym obroniła go przed całym złem tego świata. A ja wtedy, właśnie wtedy, najbardziej chciałabym dokładnie tego samego, bo czuję się tak, jak on. Bezbronna, zdana na łaskę ludzi, którzy mnie otaczają, zależna od ich dobrego dnia, humoru i tego, czy akurat dziś wstali prawą nogą.

„Rozebrać dziecko”, „ubrać dziecko”, „usiąść tu”, „usiąść tam” i czekać. Czekać. Czekać. Kilku lekarzy. Opowiadanie tej samej historii. A wokół historie innych, o których nie chciałabym wiedzieć, na które nie chciałabym patrzeć. Opaska na rękę. Woreczek na mocz. Linoleum. Jarzeniówki. Płyn do dezynfekcji. Lateksowe rękawiczki. Duszne pomieszczenia. Brak powietrza. Plastikowe, niewygodne krzesła na wąskim korytarzu. Odgłosy aparatury. Wszystko uruchamia wspomnienia. Najgorsze z możliwych.

Kilka godzin w innej rzeczywistości. W innym świecie. Marząc tylko o powrocie do własnego. Znanego. Oswojonego. Przewidywalnego.

I w końcu wychodzimy, odpowiedziawszy na wszystkie pytania. Niestety bez wzajemności. Nasze wciąż pozostają bez odpowiedzi. Wciąż wiemy tyle samo.

Nienawidzę szpitali.

2 komentarze

  • Agnieszka Biernacka

    Oj ja też nie jestem fanem tych instytucji. Mimo wszystko czasami nie mamy wyjścia, ale szkoda że podejście personelu i lekarzy do nas i naszych dzieci w ogóle się nie zmieniło na przestrzeni lat. Mam wrażenie, że dla systemu pozostajemy całkowicie niewidoczni, spychani na margines. To tak, jakbyśmy sami wybrali sobie taki los. Nie potrafię tego zrozumieć i nie chcę. Trzeba chyba jeszcze wielu lat, by w końcu ktoś dostrzegł osoby z niepełnosprawnościami i ich opiekunów.

    • admin

      Dokładnie tak jest. Ja się nawet łapię na tym, że jak ktoś okaże mi empatię i zrozumienie, to czuję taką ulgę, że mam ochotę całować go po stopach, a zaraz potem uświadamiam sobie, że to nie powinno być czymś niezwykłym, tylko, że tak właśnie POWINNO być. Z urzędu. Smutne to.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *