Czy boicie się o siebie?
Obejrzałam niedawno instagramową relację pewnej mamy dziecka z niepełnosprawnością. Obserwuję ją od dłuższego czasu. Opiekuje się synem samodzielnie, stara się przy tym pracować. Chłopczyk jest dzieckiem leżącym, zupełnie zależnym od niej. Ze względu na zaburzenia neurologiczne, źle sypia w nocy. Mama próbuje walczyć o siebie. Ma lepsze i gorsze okresy. W tych lepszych, stanowi inspirację dla innych, udowadnia, że jednak się da. W tych gorszych, ma do siebie pretensje, że nie daje rady. Sama. Ze wszystkim.
Od jakiegoś czasu ma niekończące się problemy ze zdrowiem. Jedną rzecz dolecza, pojawiają się inne. Oczywiście nie może chorować, bo kto zajmie się dzieckiem? W relacji na instagramie zastanawia się nad przyczynami swojego złego samopoczucia. Nad tym, dlaczego nie może odzyskać energii, ma słabą odporność, łapie infekcje. Może ma to związek z permanentnym stresem, ogromną odpowiedzialnością, której z nikim nie dzieli, brakiem snu i wsparcia, byciem w ciągłej gotowości? Może przekroczyła tą magiczną granicę, kiedy organizm powiedział DOŚĆ? Czasem to jedyny sposób, żeby się zatrzymać.
I wtedy pomyślałam sobie: dlaczego tak jest, że tak bardzo boimy się o swoje dzieci, a tak mało o siebie? Przecież, w tak wielu przypadkach, są one od nas zupełnie zależne.
Niedawno mój mąż wyjechał na kilka dni. Zostałam sama z dzieckiem. Mogłam doświadczyć namiastki tego, co tamta kobieta przeżywa przez cały czas. Oczywiście poradziłam sobie ze wszystkim. Z przygodami, ale poradziłam. Przez kilka dni pełniłam funkcje dwóch osób, przejęłam wszystkie obowiązki. Wbrew pozorom, wcale nie najtrudniejszym była ich realizacja, ale permanentne poczucie wyłącznej odpowiedzialności za wszystko. Przypomniały mi się sytuacje szpitalne. Prysznic w pośpiechu i stresie. Przynajmniej byłam we własnej łazience i nie musiałam stać pod nim w klapkach. Zawsze w takich sytuacjach myślę o rodzicach, którzy sami podejmują trud wychowania i opieki. Myślę o tym, jak obciążające jest to zadanie. Z jak wielkim stresem i poczuciem osamotnienia może się wiązać. Każdą decyzje podejmuje się samemu, każdej decyzji samemu ponosi się konsekwencje.
Większość spraw, które dotyczą mojego dziecka, załatwiam ja. Dzwonię, umawiam, przesyłam dokumenty do fundacji, rozmawiam z lekarzami, organizuję zbiórki, koordynuje wszystko wokół. Czasem się zastanawiam, co by się stało, gdyby mnie zabrakło. Wiem, ile ode mnie zależy. Wiem, jak trudno byłoby się innym wdrożyć w te wszystkie działania. Wiem, bo pamiętam, jak sama musiałam zrozumieć jak to wszystko działa. Wiem.
A mimo to, wcale się o siebie nie boję. A już na pewno nie tak, jak o swoje dziecko. Nie robię badań kontrolnych, nie odwiedzam specjalistów, nawet, jeśli coś mnie niepokoi. Liczę na to, że samo przejdzie, aż w końcu tak się przyzwyczajam, że uczę się z tym żyć. Nie wiem skąd w nas wizja nieśmiertelności i tego, że jesteśmy niezniszczalni. Skąd w nas przekonanie, że swoje zdrowie można odłożyć na drugi plan, wrócić do niego później, kiedyś, kiedy w końcu będzie czas? Tylko skąd pewność, że będzie? Niby wiemy, że nie żyjemy tylko dla siebie, a jednak troska o własny dobrostan jest tak trudna. Trudniejsza niż codzienne życie z różnego rodzaju dyskomfortem.
Może to strach przed tym, do czego się dogrzebiemy, kiedy już zaczniemy szukać. Strach przed konfrontacją. A może traktujemy to jak dodatkowy obowiązek, na który już nie mamy siły ani ochoty, zmęczone troską o wszystkich naokoło. A może to brak środków, które zostały wcześniej inaczej spożytkowane. Na rzeczy ważniejsze i pilniejsze. Na sprawy niecierpiące zwłoki. Niezależnie od powodu, może to być tragiczne w skutkach. Nic dziwnego, że czasem organizm stosuje bezwzględne sztuczki, by sprowadzić nas do parteru. Skoro przez lata krzyczy, a echo tego głosu odbija się od ścian. Pozostaje bez odpowiedzi.
Jednym z moich postanowień na 2025 była większa troska o swoje zdrowie. Jest 13 marca. Idzie mi słabo. A Wy? Jak tam?
