Dlaczego latarnia? Lubię metafory, kwieciste opisy, przymiotniki pomagające nam wyobrazić sobie to, co mają przedstawiać. Dzięki słowom rozumiemy świat i siebie nawzajem, komunikujemy się i rozwijamy wyobraźnię. Są wszędzie wokół nas. W internecie, w książkach, na billboardach i w zakamarkach naszych serc. To one tworzą myśli, obrazy, plany, cele, marzenia. Jak wieloma z nich dzielimy się z innymi? A ile zostaje nam na końcu języka, za zamkniętymi ustami i zaciśniętymi zębami?
Mam wrażenie, że często proporcje te są zaburzone. Że za rzadko dzielimy się własnym życiem z innymi, że nie dopuszczamy ich do swojego świata. Czasem dlatego, że chcemy ich chronić, oszczędzić im zmartwień, nie obarczać tym, co sami na co dzień dźwigamy. Czasem dlatego, że się wstydzimy, krępujemy, czujemy niezręcznie, jak intruzi w “normalnym” świecie. Czasem dlatego, że obawiamy się niezrozumienia, odtrącenia, wykluczenia. Czasem dlatego, że mamy za sobą trudne doświadczenia i boimy się ponownie zaufać. A czasem po prostu dlatego, że nikogo to nie interesuje, nie obchodzi, że otaczamy się obojętnością, pasywnością, zupełnym brakiem reakcji. Jakbyśmy byli niewidzialni, transparentni, przezroczyści.
Wiele osób pyta o dzieci, o to, jak postępy, jak zdrowie, jak wyniki, jak terapie, jak wizyty i konsultacje. Pyta, ale czy słucha? Czy to tylko zwykła uprzejmość, ukryta pod sformułowaniem, że “tak wypada”? Niezależnie od tego, jakie intencje stoją za tymi pytaniami rzadko kiedy ich podmiotem jest rodzic. Tutaj savoir vivre zdaje się nie obowiązywać. Tutaj panują inne zasady. Niepisane. Mówiące o tym, że jak czegoś nie widać, to tego nie ma. Tutaj lepiej nie widzieć, nie słyszeć, nie współodczuwać. Lepiej zakładać, że wszystko w porządku. Przecież świetnie sobie radzi. Jest bohaterem, herosem, zawodowym ogarniaczem życia całej rodziny. Umie w organizację, w robienie niemożliwego, w stawanie na rzęsach, w godzenie interesów wszystkich dookoła.
A co z jego własnym? Tego nie wiemy i raczej się nie dowiemy, bo często sam nie powie, nie przyzna się, nie poprosi o pomoc. Bo często zakłada, że to jego problem, z którym musi radzić sobie sam. I pewnie radzi. Miesiąc, rok, dwa lata, trzy, osiem. Ale prędzej, czy później okazuje się, że jednak nie. Że zonk. Że niespodzianka. Że coś, co działało nagle przestaje. Że próbujemy tych samych sztuczek, tańczymy w dobrze sobie znanym tańcu, że kolorujemy naszą rzeczywistość tymi samymi kredkami, ale jakoś spod spodu wciąż wybija czerń, której nie da się już niczym zakryć, ani zmazać. Dochodzimy do wielkiej ściany, której nie da się już przeskoczyć ani obejść dobrze nam znanymi sposobami. Która wyrosła przed nami właśnie dlatego, że to jedyny sposób, abyśmy się zatrzymali. Bo można było wcześniej i po dobroci, a jednak się nie udało.
Wielu rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, sami zaczynają tę sprawność tracić. Zaczynają chorować. Ciało odmawia im posłuszeństwa. Ignorowane symptomy, przeciążenia, problemy psychosomatyczne w końcu dają o sobie znać. Tym razem nie subtelnie, tylko tak, żebyśmy zauważyli. Sukcesywnie i powoli doprowadzamy się do granic naszych możliwości. Tkwiąc w wyuczonej samowystarczalności. Nie prosząc o pomoc. Nie wiedząc, kogo i gdzie zapytać. Pytamy się za to często samych siebie, co stanie się z naszymi dziećmi, kiedy my nie będziemy w stanie się nimi zająć, kiedy nas już zabraknie.
Pytamy, boimy się o to, martwimy, ale często nie na tyle, żeby zadbać o siebie, znaleźć czas na badania, aktywność fizyczną, suplementy, ugotowanie zdrowego obiadu, odpoczynek, sen. Zawsze jest coś ważniejszego, coś do zrobienia “na już”, coś niecierpiącego zwłoki. I niepostrzeżenie sami się w te “zwłoki” zamieniamy. Za życia.
Kto zyskuje na tej relacji? Kto ma korzyść w tym rozkładzie sił (a raczej bezsił)? Dlaczego tak wielu z nas ma wgrane właśnie takie ustawienia fabryczne, a wszystkie inne traktowane są, jak zaniedbania i egoizm? Dlaczego w bycie rodzicem wpisana jest idea poświęcania się? Składania ofiary z własnego życia? Odkładania na bok swoich marzeń, planów, celów? Dlaczego nie możemy tak po prostu pomyśleć w tym wszystkim o sobie? Z życzliwością, z troską, ze zrozumieniem?
Może Was zaskoczę, ale MOŻEMY. A nawet powinniśmy, żeby móc dalej trwać. By być nie tylko dla innych, ale także dla samych siebie. Żeby nieść nadzieję, rozświetlać mrok, przewodzić, dawać bezpieczeństwo.
Lubię metafory. I z tego miejsca, chciałam Wam/nam powiedzieć- bądźmy jak latarnia, nie świeca, która powoli i po cichu zaczyna się tlić coraz słabszym płomieniem. Wskazujmy drogę, ostrzegajmy przed niebezpieczeństwem, twórzmy bezpieczną przystań. Latarnia nie świeci bowiem sama dla siebie. Jej światło jest dla innych, by zawsze mogli odnaleźć dzięki niej pewny brzeg. Dbajmy o to, aby nasze światło nigdy nie zgasło. Bo jeśli latarnia zgaśnie, statki zostaną same w ciemności.
#wypaleniemaznaczenie