Czy chcemy sobie pomóc?

Wielokrotnie rozmawiając z różnymi mamami, słyszę historie o tym, jak wygląda ich codzienność. Opowiadają o tym, co się u nich dzieje, jakie mają trudności, co aktualnie je martwi, co jest do załatwienia, o czym muszą pomyśleć “na już” a najlepiej na wczoraj, a co może poczekać do jutra. Wszystkie te opowieści różnią się od siebie detalami, ale mają jeden wspólny mianownik- zmęczenie.

Zmęczenie obowiązkami, ilością spraw na głowie, zmęczenie brakiem wsparcia, wieczną walką o to, co powinno im przysługiwać bez łaski. Jest to przymiotnik, który pojawia się za każdym razem. Jedyna słuszna odpowiedź na pytanie o samopoczucie. Zmęczenie nas definiuje. Jest naszym drugim imieniem. Doskonale wpisuje się w stereotyp Matki Polki, styranej życiem, nieszczęśliwej, przygniecionej tzw. bieżączką, ale za to (!) kochającej swoje dzieci, oddanej rodzinie, która zawsze zaopiekuje bolący brzuch, podstawi gorący obiad pod nos i sprawy w urzędzie załatwi, i paczkę odbierze, i rachunki zapłaci, a kiedy trzeba, kupi białe rajstopki, upiecze babeczki i zorganizuje wyjazd na wakacje. 

To taką mamę przedstawia się w książeczkach dla dzieci. Ma rumiane policzki i fartuszek. Stoi w kuchni, klęczy przy dziecku, czyta mu bajkę na dobranoc, dmucha na zdarte kolano. Prawdziwa bohaterka. Heroska. Nieugięta. Nie do zdarcia. W końcu dzieci były jej marzeniem, jej wizją rodziny, jej pomysłem na przyszłość. Jest uśmiechnięta, spełniona, pogodzona z tym, że tak często wszyscy naokoło rozkradają jej życie. Że stała się ofiarą wiecznych zaborów, rozbiorów, okupacji. Godzi się na to bez mrugnięcia okiem. Na wszystkie działania toczące się na jej terytorium. W poczuciu, że tak trzeba. Że nie ma wyjścia. Że na tym właśnie polega rola matki.

A ja się zastanawiam, jakie to wszystko będzie miało konsekwencje. I jak długo można przekonywać samą siebie i wszystkich dookoła, że nie można inaczej. Jak wiele wymaga to energii, jak wiele siły, która mogłaby zostać spożytkowana na coś zupełnie innego. 

Niedawno dostałam wiadomość od dziewczyny, która podzieliła się ze mną swoją historią, codziennym trudem i największymi wyzwaniami. Wpuściła mnie do swojego świata. Świata, w którym wszystko kręciło się wokół dziecka. Kilka terapii dziennie, wyjazdy do szpitali, które stały się jej drugim domem, groźby lekarzy, że jeśli przestanie robić wszystko na 120%, to czeka ją regres i (jeszcze) gorsza przyszłość. 

Czułam jej zmęczenie przez ekran komputera. Zapytałam, gdzie w tym wszystkim ona, jak o siebie dba, jak reguluje swoje emocje, jak odreagowuje stres. I zgadnijcie co? Napisała, że nie ma na to czasu. Wysłała mi swój grafik. Wypełniony po brzegi. Zadania, terapie, ćwiczenia, masaże. Od rana do wieczora. Jakby chciała udowodnić, że naprawdę się nie da. Że w jej życiu nie ma dla niej miejsca i nic nie można z tym zrobić. W naszej rozmowie wielokrotnie padło słowo “walka”. Każda moja sugestia, by zatroszczyła się o siebie, spotykała się z tysiącem argumentów z jej strony, żeby jednak tego nie robić, bo… się nie da. 

A ja sobie myślę, że to w ogóle nie jest o tym. Że to nie jest o optymalnych warunkach, o możliwościach, o sprzyjających perspektywach. Tylko właśnie o tych nieoptymalnych, niedoskonałych, nie modelowych. Bo to właśnie w takich okolicznościach najbardziej potrzebujemy uważności na siebie i wiary w to, że jednak się da. Że może nie będzie to idealna odpowiedź na nasze potrzeby, ale dużo bardziej istotne jest to, że w ogóle padło takie pytanie. Że zwróciliśmy się ku sobie, zainteresowaliśmy się sobą, obdarzyliśmy się uwagą, otoczyliśmy troską. A w trosce jesteśmy mistrzyniami. Kiedy dotyczy ona wszystkich dookoła, ale nie nas.

I wiecie co?

Nie musimy udowadniać, że nam się to należy, że na to zasługujemy. Nie musimy wypełniać niekończącej się listy zadań, aby uprawomocnić odpoczynek. To działa jak miecz obosieczny. Im więcej robimy, tym bardziej potrzebujemy regeneracji, ale tym mniej mamy na nią przestrzeni. I koło się zamyka.

Zamiast czekać na idealne warunki i sprzyjające okoliczności, które mogą nigdy nie nastąpić, spróbujmy odnaleźć siebie w tym, co jest. W tych niedoskonałych realiach. Niedoskonałych, ale naszych. To nie muszą być wielkie rzeczy, a właśnie te małe. Drobne przyjemności, chwile oddechu. Czasem to dzięki nim wciąż utrzymujemy się na powierzchni. Nie toniemy. W zadaniach. W obowiązkach. W zobowiązaniach. Mamy szansę zobaczyć coś poza.

I może się okazać nawet, że jest tam jakiś inny świat. Jakieś obce terytorium, które możemy oswoić, zaadoptować do własnych potrzeb i możliwości. Bo nie wskoczymy od razu na głęboką wodę, nie zaczniemy ekspansywnie podbijać tych nowych terenów, ale spokojnie, powoli, małymi kroczkami, stawianymi jeden po drugim. W końcu gdzieś dojdziemy. A przede wszystkim, nie będziemy stać w miejscu, czekać na lepsze życie, albo co gorsza na nic, myśląc, że nic nas już nie czeka. 

Wiem, że jest trudno. Szanuje ten trud. Nie kwestionuje. Nie podważam. Nie musicie mnie do tego przekonywać. Wiem, jak jest. Ale jednocześnie wiem także, jak mogłoby być. Że zawsze jest coś, co możemy zrobić, żeby było nam trochę lżej. Warto to dostrzec. Warto za tym pójść. Nawet, jeśli na początku będzie to od nas wymagało trudu, przełamania się, wyjścia ze schematu. Nawet, jeśli na początku nie spotka się z aprobatą. Nawet, jeśli wzbudzi w nas wyrzuty sumienia i poczucie winy. Każda zmiana wymaga adaptacji, a w tym także jesteśmy mistrzyniami. 

Dajmy sobie szansę.

Udostępnij ten post:
Facebook
WhatsApp

Zobacz również