Utrata kontroli, cz. 2
Kontrola to napięcie. Nie da się funkcjonować w ciągłym napięciu, a jeżeli mamy takie fantazje, bardzo często wchodzimy w tryb “poświęcenia się”, który z kolei rodzi nieustanny żal do otoczenia o to, że nie dostrzega tego, jak nam jest ciężko. Żalowi temu towarzyszy jednoczesna niechęć do zmian, z czym wielokrotnie się spotkałam, rozmawiając z innymi mamami. To postawa pt. “jest ch…owo, ale “stabilnie”.
Zmiany wiążą się z nieprzewidywalnością, z utratą poczucia wpływu, a tego zazwyczaj się boimy. Niechęć do zmian częściowo spowodowana jest niemożnością przyjęcia innej perspektywy, a częściowo strachem przed wyjściem z dawnych schematów, nawet jeśli nie do końca nam służą.
Można, więc powiedzieć, że jako rodzice OzN, często chcemy posiadać kontrolę nad wszystkim, co nas otacza- od spraw związanych z leczeniem i rehabilitacją dzieci, po bieżące sprawy domowe, a rzadziej przyjmujemy taką postawę w stosunku do własnego położenia. Czyli- kontrolujemy wszystko, co na zewnątrz, bez uwzględniania własnego dobrostanu, co sprawia, że prędzej, czy później, czujemy ogromne przemęczenie, z którego ciężko jest nam wyjść.
W swojej kultowej książce “W co grają ludzie”, poświęconej stosunkom międzyludzkim Eric Berne, amerykański psychiatra i twórca analizy transakcyjnej, opisuje grę, nazwaną przez niego “tak, ale…”. I teraz, zapnijcie pasy, albo zamknijcie oczy, bo może to być dla wielu twarde zderzenie z rzeczywistością! Gdy tylko zapoznałam się z tą teorią, pomyślałam, jak często stykam się z taką sytuacją na co dzień, jak często daję się wciągnąć w tą grę oraz jak często sama ją inicjuję! Myślę, że wielu rodziców OzN również. Już Wam mówię o co chodzi.
Gra “tak, ale…” to rodzaj gry interakcyjnej. Pojawia się w kontakcie dwóch (na pozór) dorosłych osób, z których jedna mierzy się z trudnością, a druga stara się zaproponować jej jakieś rozwiązanie. W rzeczywistości jednak jest to rozmowa pomiędzy osobą wchodzącą w rolę rodzica, który stara się uratować osobę wchodzącą w rolę dziecka, dzielącą się z nim swoimi problemami. W teorii trójkąta dramatycznego Karmpana, mamy tutaj do czynienia z postawą ofiary i ratownika/zbawiciela.
Problem w tym, że to dziecko (ofiara) w rzeczywistości wcale nie chce tego problemu rozwiązać. W artykule z najnowszego numeru dwumiesięcznika “Psychologia”, poświęconemu, skądinąd właśnie grom międzyludzkim, Asia Flis pięknie podsumowuje ową relację: “W grze “tak, ale…” osoba inicjująca przyjmuje rolę ofiary i opowiada o swoim problemie, zapraszając tym samym drugą osobę do wejścia w rolę zbawiciela. Zbawiciel zaczyna proponować różne rozwiązania, ale każde z nich spotyka się z odpowiedzią “tak, ale…”. Ukrytym celem ofiary nie jest rozwiązanie problemu, ale przyciągnięcie uwagi i zdobycie współczucia. Natomiast zbawiciel, poprzez oferowanie pomocy, stara się poczuć ważny i potrzebny”. Brzmi znajomo?
Drodzy rodzice OzN, przyznajcie się z ręką na sercu, czy zdarzało się Wam narzekać na własną sytuację, ale jednocześnie nie przyjmować pomocy z zewnątrz i kontrować każde proponowane przez kogoś rozwiązanie? Jak często dążymy do tego, aby utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma dla nas żadnej pomocy i nie ma nikogo, kto może nam pomóc?
W grze “tak, ale…” nie ma wygranego. Dziecko (ofiara) nadal pozostaje z nierozwiązanym problemem, a dorosły (ratownik/wybawca) ma poczucie porażki w udzielanym przez siebie wsparciu. Jedna ze stron wychodzi z interakcji w poczuciu złości i pretensji, że mimo tego, iż prosi o pomoc, tej pomocy nie otrzymuje, utwierdzając się w przekonaniu, że “cały świat jest przeciwko niej”. Osoba po drugiej stronie, z kolei, może za wszelką cenę dążyć do udzielenia wsparcia, wymyślając coraz to nowe sposoby na zmianę obecnej sytuacji, które jednak mimo wszystko wciąż spotykają się z odrzuceniem, co rodzi złość, frustrację lub wręcz zmuszanie partnera interakcji do zmiany. Może także poczuć się zniechęcona i wykształcić w sobie przekonanie, że pomaganie jest wyczerpujące.
Muszę przyznać, choć niechętnie, że czasem w tę grę grywam, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Wygodnie jest czasem tkwić w roli osoby pokrzywdzonej przez życie. Tak, jak pisałam w jednym z poprzednich postów “Leży się bardzo wygodnie. Z tej pozycji życie toczy się obok nas, płyniemy z prądem i nadzieją, że „jakoś to będzie”. Mościmy się we własnym nieszczęściu, stratach, rozczarowaniach. Przyglądamy się wszystkim siniakom, otarciom, ranom. Opowiadamy o nich innym, traktując je jak kartę przetargową, uzasadnienie każdego zachowania, każdej decyzji. Odgradzamy się od świata w poczuciu, że nikt nas nie rozumie, nikt nie miał tak, jak my, nikt nie wie co nam się przytrafiło. Jest cicho i ciemno. Nie widać światełka w tunelu. Jest bezruch, z którego ciężko jest zrobić jakikolwiek krok ku czemuś lepszemu. Przestać tkwić w tym dziwnym zawieszeniu, przestać siedzieć w tej poczekalni, z której ktoś nas wywoła zapraszając do lepszego miejsca”.
Z drugiej strony, kiedy ktoś zgłasza się do mnie po pomoc, bardzo chcę mu jej udzielić. Czasem bardziej, niż sama osoba “zainteresowana”. Wielokrotnie się w to wikłałam- stresowałam się, angażowałam, szukałam rozwiązań, gdy ta druga strona nie była gotowa do zmian. Zawsze miała swoje „tak, ale…”. Właśnie to jest kluczowe. Gotowość!
cdn…