(nie) WYSTARCZAJĄCA/Y?
Myślałam, że mnie to nie dotyczy. Przecież jestem dla siebie wyrozumiała, akceptuję potknięcia, czytam, staram się zrozumieć różne kwestie, odkryć mechanizmy i prawidłowości. Pracuje nad sobą. Znam siebie. Do jasnej cholerki! A jednak!
Temat niewystarczalności wraca do mnie jak bumerang. Okazuje się, że zrozumienie czegoś, danie sobie przyzwolenia na słabości, nie skreśla jeszcze tego czającego się z tyłu głowy cichego głosiku, który szepcze: „a może robisz za mało?”.
Ogromnym problemem współczesnego świata jest to, że zakorzenia w ludziach przekonanie, że osiągnięcie pewnych celów jest wypadkową zaangażowania, determinacji i wewnętrznej decyzji. Chcieć to móc. Wszystko zależy od Ciebie. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. I bam! Nagle dostajesz diagnozę niepełnosprawności własnego dziecka. Co myślisz? Prosta sprawa- to moja wina.
Nawet jeśli wiesz, że nie.
To moja wina.
Kto nigdy nie pomyślał w ten sposób, niech pierwszy rzuci kamień.
Wraz z diagnozą rozpoczyna się rajd po specjalistach, wysłuchiwanie wskazówek i zaleceń, próba ich realizacji. I niepostrzeżenie z rodzica stajesz się terapeutą. Zaczyna brakować czasu i sił na spacery, wycieczki, czułości, nicnierobienie i namiastkę dzieciństwa. Jest za to plan. Plan jak naprawić to, co odebrała diagnoza. Nie zliczę ile razy usłyszałam, że „rodzic jest najlepszym terapeutą swojego dziecka”. I choć rozumiem intencje tych słów, to wcale się z nimi nie zgadzam. Rodzic jest rodzicem. Koniec i kropka.
Czy mając takie przekonanie nie porównuje się z innymi rodzicami?
Oczywiście, że się porównuję.
Czy nie wkurzają mnie rodzice, którzy w moim mniemaniu pozbawiają swoje dzieci dzieciństwa wożąc je z terapii na terapię?
Oczywiście, że wkurzają, ale…
tylko dlatego, że otwierają we mnie szufladkę, gdzie upchnęłam te wszystkie niewygodne pytania: „czy robię wystarczająco?„, „czy jestem wystarczająca?„, „czy daję z siebie wszystko?„.
Kiedy zdałam sobie sprawę jakie jest podłoże mojej niechęci i krytyki rodziców-terapeutów, bardzo się zdziwiłam. Tu nie chodzi o ich dzieci, ani o nich samych, tylko o mnie. Ich działania poruszają we mnie tę czułą strunę, która gra pieśń pełną watpliwości co do tego, co oferuję własnemu dziecku. Czy jestem wystarczająca?
Z poziomu rozumu wiem, że robię tyle, ile mogę, że moje potrzeby są tak samo ważne, że wiem jaka jestem nieszczęśliwa, gdy za dużo na siebie biorę, poświęcam się za bardzo, przekraczam siebie. A chcę być szczęśliwa. Ja i moje dziecko. To wbrew pozorom jest możliwe. Ale może jednak jakieś dodatkowe zajęcia? Turnusik? Jakoś to ogarnę! Choć ile mnie to będzie kosztowało, wiem tylko ja. Dziś już nie ponoszę takich kosztów. Daję tyle, ile mogę. Ani trochę więcej. Ceną za to są właśnie te pytania:
-czy robię wszystko tak, jak należy?
-czy realizuję wszystkie zalecenia?
-kiedy jest czas na zabawę, a kiedy na działania terapeutyczne?
-czy jak zrobię coś rzadziej, to w ogóle ma sens?
-czy poświęcam mojemu dziecku dość czasu, uwagi, zaangażowania?
-czy wszystko robię dobrze? a może za mało? za dużo?
-co się stanie jeśli tego nie zrobię?
-co powiem, jak mnie zapytają?
I tak w kółko. Wszystko to krąży wokół jednej kwestii- czy jestem wystarczająca? Chórki w tej pieśni dogrywa świat, próbując mnie przekonywać, że wszystko zależy ode mnie. Dziś już mu nie wierzę. Dziś wiem już, że nie. Są rzeczy, na które mamy wpływ i takie, na które wpływu nie mamy. To, że coś nam nie wychodzi, że czegoś nie osiągamy, wcale nie oznacza, że robimy za mało. Myślę, że ta świadomość to pierwszy krok do poczucia własnej WYSTARCZALNOŚCI. Chciałabym zrobić kolejne…