Terapia Skoncentrowana na Rozwiązaniach, cz. II
Jestem po kolejnym zjeździe TSR. (Jeśli zastanawiasz się, co oznacza ten skrtót, odsyłam tutaj: https://bezinstrukcji.pl/terapia-skoncentrowana-na-rozwiazaniach/)
Im dłużej zgłębiam tę tematykę, tym bardziej wydaje mi się ona bliska, co nie zmienia faktu, że nadal trudna do wcielenia w życie. Tkwiąc w określonych schematach i sposobach postępowania, ciężko zobaczyć jakąś inną drogę, a TSR niewątpliwie tą inną drogą jest. Jest to podejście trochę wbrew temu, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, i do czego wyewoluował nasz mózg, przystosowany do koncentrowania się na problemach i zagrożeniach. Kiedy jednak zmienimy optykę, przenosząc uwagę z trudności na zasoby i potencjalne rozwiązania, otwiera się przed nami zupełnie inna perspektywa.
Każdy z nas doskonale zna swoje problemy. Mówienie o nich i rozpamiętywanie w nieskończoność, bez próby wyjścia z danej sytuacji, nic nie wnosi. Jak pokazują badania, również nie przyspiesza efektu terapeutycznego. Jako społeczeństwo, jesteśmy jednak przywiązani do modelu medycznego. Chcemy uzyskać diagnozę, bo wierzymy, że wtedy ktoś będzie wiedział jak nam pomóc. W terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach nie pracuje się z diagnozą, lecz z człowiekiem, bez konieczności przyklejania mu jakiejkolwiek etykietki.
Bardzo utkwił mi w głowie pewien, podany przez prowadzącego, przykład z ostatniego spotkania. Zanim jednak się nim z Wami podzielę, chciałabym trochę przybliżyć klimat, który momentami się tam pojawia. Można sobie wyobrazić to mniej więcej w ten sposób, że jest jedna osoba, która przybliża nam wszystkie treści i kilka, które wątpią, że to wszystko działa. Tak, jak pisałam, jest to zupełnie inne spojrzenie na relację terapeutyczną, stąd momentami pojawia się lekkie niedowierzanie, próby podważenia pewnych rzeczy, znalezienia jakiegoś “haczyka”. Zwłaszcza ze strony osób, które już pracują jakiś czas w innych nurtach.
W tym przypadku również prowadzący przedstawił nam pewien TSRowy pogląd i pojawiła się wątpliwość, co do jego zasadności w przypadku np. osoby, która jest terminalnie chora. Był to pogląd pt. “przecież ona nie będzie w stanie zmienić swojej sytuacji”. W odpowiedzi na to zastrzeżenie, terapeuta przytoczył nam następujący przykład. I uwaga, bo dla mnie to było mega mocne i mega otwierające. Powiedział, mniej więcej, coś takiego:
“Wyobraźcie sobie, że trafia do was osoba bez nóg. To nie brak nóg jest problemem, tylko SPOSÓB PORUSZANIA”. Wow. Uświadomiło mi to, że są sytuacje, których nie da się zmienić, a jedyne, co można zmienić, to sposób, w jaki sobie z nimi radzimy.
Badania pokazują, że najważniejszym czynnikiem determinującym sukces terapeutyczny, nie jest odpowiednio postawiona diagnoza, ani konkretne techniki terapeutyczne, ale relacja pomiędzy pacjentem/klientem a terapeutą oraz wspólny wysiłek włożony w zmianę, będącą owej terapii celem.
Nie oznacza to, że w TSRze nie występują żadne techniki terapeutyczne. Dysponujemy bowiem określonymi narzędziami, służącymi do wspólnego ustalenia rozmówcą tego, co i dlaczego chciałby zmienić. Dzięki nim mamy szansę na wydobycie pewnych rzeczy na światło dziennie, sprecyzowanie ich, wzmocnienie i poszerzenie perspektywy. Mocno koncentrujemy się na osobistych motywacjach osoby, z którą pracujemy, podążamy za nią, nie narzucając własnych wizji, normalizujemy doświadczane przez nią emocje, wspólnie tworzymy ostateczne cele, mające pomóc jej wyjść z trudności. Koncentrujemy się na rzeczach, które są najbardziej możliwe do realizacji, a które choć w minimalnym stopniu przybliżą klienta/pacjenta do realizacji jego wizji.
I właśnie te małe kroczki są tak szalenie istotne. Te krople, które drążą skałę, a o których wielokrotnie Wam tu wspominam. Odwołując się do przytoczonej sytuacji z zajęć. Czasem myślę sobie, zwłaszcza obserwując osoby, które są dla mnie inspiracją, że być może jest tak, że to nie niepełnosprawność naszych dzieci jest największym problemem, ale to, co zmieniła ona w naszym życiu. Sytuacja każdego z nas jest inna, ale być może (z naciskiem na MOŻE) jest jakiś drobny obszar, na który mamy wpływ.
Nie chcę, żeby ten post był za długi. Na pewno będę jeszcze rozwijać ten temat w przyszłości, ale chciałam się jeszcze z Wami podzielić pewną prywatą. Niedawno znajoma zapytała mnie, co było impulsem i taką pierwszą, małą zmianą, która popchnęła mnie do tego, aby ruszyć dalej (swoją drogą to bardzo dobre pytanie, bo musiałam się nad nim mocno zastanowić). Próbowałam znaleźć taką jedną rzecz, tę iskierkę, ten malutki punkt zapalny, który zaczął rozświetlać moje ciemności. I wiecie co? To była, wydawałoby się z pozoru, banalna rzecz- wróciłam do treningów na siłowni. Ten drobny kamyczek, wywołał lawinę. Dzięki temu miałam namiastkę “dawnego” życia, poczucie sprawstwa, robienia czegoś dla siebie, nie dla dziecka, totalnego oderwania głowy, niemyślenia. I to zrobiło robotę. Stworzyło przestrzeń.
Co niepełnosprawność Waszych dzieci zmieniła w Waszym życiu?
Ona już swoją robotę zrobiła/robi, a teraz co Wy chcielibyście zmienić?
Teraz!
Dziś!
I być może jutro!
Co by to było?
Wasz mały, maluteńki kroczek?