Kontrola to napięcie. Nie da się funkcjonować w ciągłym napięciu, a jeżeli mamy takie fantazje, bardzo często wchodzimy w tryb “poświęcenia się”, który z kolei rodzi nieustanny żal do otoczenia o to, że nie dostrzega tego, jak nam jest ciężko. Żalowi temu towarzyszy jednoczesna niechęć do zmian, z czym wielokrotnie się spotkałam, rozmawiając z innymi mamami. To postawa pt. “jest ch…owo, ale “stabilnie”.

Zmiany wiążą się z nieprzewidywalnością, z utratą poczucia wpływu, a tego zazwyczaj się boimy. Niechęć do zmian częściowo spowodowana jest niemożnością przyjęcia innej perspektywy, a częściowo strachem przed wyjściem z dawnych schematów, nawet jeśli nie do końca nam służą.

Można, więc powiedzieć, że jako rodzice OzN, często chcemy posiadać kontrolę nad wszystkim, co nas otacza- od spraw związanych z leczeniem i rehabilitacją dzieci, po bieżące sprawy domowe, a rzadziej przyjmujemy taką postawę w stosunku do własnego położenia. Czyli- kontrolujemy wszystko, co na zewnątrz, bez uwzględniania własnego dobrostanu, co sprawia, że prędzej, czy później, czujemy ogromne przemęczenie, z którego ciężko jest nam wyjść.

W swojej kultowej książce “W co grają ludzie”, poświęconej stosunkom międzyludzkim Eric Berne, amerykański psychiatra i twórca analizy transakcyjnej, opisuje grę, nazwaną przez niego “tak, ale…”. I teraz, zapnijcie pasy, albo zamknijcie oczy, bo może to być dla wielu twarde zderzenie z rzeczywistością! Gdy tylko zapoznałam się z tą teorią, pomyślałam, jak często stykam się z taką sytuacją na co dzień, jak często daję się wciągnąć w tą grę oraz jak często sama ją inicjuję! Myślę, że wielu rodziców OzN również. Już Wam mówię o co chodzi.

Gra “tak, ale…” to rodzaj gry interakcyjnej. Pojawia się w kontakcie dwóch (na pozór) dorosłych osób, z których jedna mierzy się z trudnością, a druga stara się zaproponować jej jakieś rozwiązanie. W rzeczywistości jednak jest to rozmowa pomiędzy osobą wchodzącą w rolę rodzica, który stara się uratować osobę wchodzącą w rolę dziecka, dzielącą się z nim swoimi problemami. W teorii trójkąta dramatycznego Karmpana, mamy tutaj do czynienia z postawą ofiary i ratownika/zbawiciela.

Problem w tym, że to dziecko (ofiara) w rzeczywistości wcale nie chce tego problemu rozwiązać. W artykule z najnowszego numeru dwumiesięcznika “Psychologia”, poświęconemu, skądinąd właśnie grom międzyludzkim, Asia Flis pięknie podsumowuje ową relację: “W grze “tak, ale…” osoba inicjująca przyjmuje rolę ofiary i opowiada o swoim problemie, zapraszając tym samym drugą osobę do wejścia w rolę zbawiciela. Zbawiciel zaczyna proponować różne rozwiązania, ale każde z nich spotyka się z odpowiedzią “tak, ale…”. Ukrytym celem ofiary nie jest rozwiązanie problemu, ale przyciągnięcie uwagi i zdobycie współczucia. Natomiast zbawiciel, poprzez oferowanie pomocy, stara się poczuć ważny i potrzebny”. Brzmi znajomo?

Drodzy rodzice OzN, przyznajcie się z ręką na sercu, czy zdarzało się Wam narzekać na własną sytuację, ale jednocześnie nie przyjmować pomocy z zewnątrz i kontrować każde proponowane przez kogoś rozwiązanie? Jak często dążymy do tego, aby utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma dla nas żadnej pomocy i nie ma nikogo, kto może nam pomóc?

W grze “tak, ale…” nie ma wygranego. Dziecko (ofiara) nadal pozostaje z nierozwiązanym problemem, a dorosły (ratownik/wybawca) ma poczucie porażki w udzielanym przez siebie wsparciu. Jedna ze stron wychodzi z interakcji w poczuciu złości i pretensji, że mimo tego, iż prosi o pomoc, tej pomocy nie otrzymuje, utwierdzając się w przekonaniu, że “cały świat jest przeciwko niej”. Osoba po drugiej stronie, z kolei, może za wszelką cenę dążyć do udzielenia wsparcia, wymyślając coraz to nowe sposoby na zmianę obecnej sytuacji, które jednak mimo wszystko wciąż spotykają się z odrzuceniem, co rodzi złość, frustrację lub wręcz zmuszanie partnera interakcji do zmiany. Może także poczuć się zniechęcona i wykształcić w sobie przekonanie, że pomaganie jest wyczerpujące.

Muszę przyznać, choć niechętnie, że czasem w tę grę grywam, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Wygodnie jest czasem tkwić w roli osoby pokrzywdzonej przez życie. Tak, jak pisałam w jednym z poprzednich postów “Leży się bardzo wygodnie. Z tej pozycji życie toczy się obok nas, płyniemy z prądem i nadzieją, że „jakoś to będzie”. Mościmy się we własnym nieszczęściu, stratach, rozczarowaniach. Przyglądamy się wszystkim siniakom, otarciom, ranom. Opowiadamy o nich innym, traktując je jak kartę przetargową, uzasadnienie każdego zachowania, każdej decyzji. Odgradzamy się od świata w poczuciu, że nikt nas nie rozumie, nikt nie miał tak, jak my, nikt nie wie co nam się przytrafiło. Jest cicho i ciemno. Nie widać światełka w tunelu. Jest bezruch, z którego ciężko jest zrobić jakikolwiek krok ku czemuś lepszemu. Przestać tkwić w tym dziwnym zawieszeniu, przestać siedzieć w tej poczekalni, z której ktoś nas wywoła zapraszając do lepszego miejsca”.

Z drugiej strony, kiedy ktoś zgłasza się do mnie po pomoc, bardzo chcę mu jej udzielić. Czasem bardziej, niż sama osoba “zainteresowana”. Wielokrotnie się w to wikłałam- stresowałam się, angażowałam, szukałam rozwiązań, gdy ta druga strona nie była gotowa do zmian. Zawsze miała swoje „tak, ale…”. Właśnie to jest kluczowe. Gotowość!
cdn…

Zapisz się na darmowy newsletter

Zobacz również

Drogi Tato…

Drogi Tato Dziecka z Niepełnosprawnością,  czasem życie stawia przed nami trudne wyzwania- takie, których nikt się nie spodziewał, i do

> Czytaj więcej

Odkrycia maja

W maju czytałam książki o macierzyństwie, a raczej jego nietypowym przebiegu. O kobietach opuszczających swoje dzieci. O różnicy w społecznym

> Czytaj więcej